Gdy
35 lat temu byłem studentem dziennikarstwa, stwierdzenia, że informacja
jest produktem konsumpcyjnym pojawiały się, ale były wypowiadane jak
jakieś wielkie odkrycie i były poddawane pod rozwagę z pełnym
nabożeństwem. Dziś na nikim to nie robi wrażenia – wszystko stało się
produktem konsumpcyjnym, nawet ludzkie życie nim bywa coraz częściej.
Informacja
jest jednak produktem wyjątkowym. Wyjątkowym czyni ją jej status – w
odróżnieniu od przytłaczającej większości innych produktów
konsumpcyjnych sprzedaż tego produktu może odbywać się całkowicie
swobodnie bez względu na jego jakość. Informacje kłamliwe mogą być
dostarczane konsumentowi na równi z informacjami prawdziwymi i nie ma
żadnych instancji, do których konsument może się odwołać w przypadku
dostarczenia mu towaru o złej jakości. Dostawca tego towaru również nie
podlega żadnej sankcji, ba!, w państwach, w których jest wolność słowa.
jest wręcz chroniony całą baterią różnorodnych praw gwarantujących mu
pełną bezkarność.
Informacja jest nam sprzedawana bez żadnej
gwarancji, bez rękojmi, bez faktycznie żadnej instancji, która mogłaby
wesprzeć oszukanego konsumenta. A gdy uznajemy, że ponieśliśmy jakąś
szkodę ze względu na powstanie informacji, ewentualny jej producent czy
dostawca może ewentualnie ponieść jakieś konsekwencje tylko, jeśli
udowodnimy, że ponieśliśmy szkodę... To tak, jakby po to, by odzyskać
pieniądze za sprzedaną nam uszkodzoną pralkę, musielibyśmy udowodniać, że
fakt zakupienia uszkodzonej pralki spowodował u nas jakąś szkodę i
nie może to być mowa o cenie, jaką zapłaciliśmy - bo tę producent
zatrzymuje dla siebie w każdym przypadku - tylko innej, wymiernej szkodzie.
Bez tego nie ma mowy o odszkodowaniu.
Dostawcy informacji mogą nam kłamać. Wolno im. To my sami mamy ocenić, który towar jest wartościowy, a który to szmelc.
Tylko
nikt nas tego nie uczy. Zwyczajnie nie potrafimy odróżnić prawdziwej
informacji od kłamliwej. Niektórzy starają się stosować jakieś sprytne
metody, ale żadne sposoby oddzielenia prawdy od kłamstwa i prawidłowej
ich klasyfikacji nie mogą być dziś skuteczne.
Jedni trzymają
się kurczowo jednego dostawcy obdarzając go – całkowicie bezpodstawnie –
pełnym zaufaniem. Inni stawiają na różnorodność, wierząc – całkowicie
bezpodstawnie – że dzięki niej, stosując regułę „złotego środka” osiągną
pożądany sukces. Inni jeszcze odcinają się w ogóle od „systemowych”
źródeł informacji stawiając na śmietnik, jakim jest Internet i portale
społecznościowe i wyobrażając sobie – całkowicie bezpodstawnie – że w
ten sposób, biorąc informację to tu, to tam, na FB, TT czy innym
Salonie24 dojdą do prawdy. Ci ostatni odnoszą ze swojego działania
przynajmniej jedną, wymierną korzyść – nie płacą wprost za informację,
tak jak inni, którzy kupują gazety, słuchają radia czy oglądają
telewizję. Poza tym otrzymują dokładnie ten sam towar do konsumpcji.
Kiedyś
znałem młodego człowieka, który pracował w MacDonaldzie. Robił to, co
się tam robi – przygotowywał kanapki, podawał klientom, sprzątał.
Dowiedziałem się od niego, że kanapka ma prawo leżeć i czekać na
sprzedaż jakąś określoną ilość czasu (nie pamiętam ile – 20 minut czy
dwie godziny...). Potem staje się śmieciem, jest bezużyteczna. Nie wolno
nawet oddać jej bezdomnemu za darmo.
Podobnie jest dziś z większością informacji. Albo natychmiast, albo wcale, tertium non datur.
Swego
czasu, gdy mieszkałem we Francji, zadzwoniła do mnie dziennikarka z
lokalnej gazety, by wypytać mnie o jakieś tam sprawy związane z Polską.
Po kilku zdaniach zorientowałem się, że nie wie ona zupełnie nic o
Polsce, ale tak kompletnie. Walesa, Jean Paul II, vodka i to wszystko,
nic więcej. Podpowiedziałem jej więc, by troszkę poczytała wcześniej, to
będzie nam się może potem nieco łatwiej rozmawiało. Okazało się, że w
południe zlecono jej przygotowanie materiału na godzinę 16:00 i zwyczajnie
nie ma czasu. Dzwoni do mnie, bo jej tak podpowiedział kolega, który
mnie zna.
Nie ma czasu.
Przeczytałem to, co potem
napisała. Był to żałosny zbiór idiotycznych, schematycznych informacji
na temat Polski i zupełnie nie oddających sensu tego, co mówiłem, urywków
moich wypowiedzi, których udzieliłem w końcu tej pani. Trochę mi nawet
było wstyd potem, że moje nazwisko pojawiło się w kontekście tak
bzdurnego artykułu o Polsce, ale najwyraźniej tekst nie został nigdy
przez nikogo zauważony.
Informacja jest jak kanapka w
MacDonaldzie. Tam też nie ma czasu, więc po prostu przygotowuje się
towar z przygotowanych wcześniej elementów i powstaje coś, co niektórzy
mają odwagę nazwać jedzeniem (food), nawet jeśli dodają przed tym przymiotnik „szybkie” (fast).
Dziś w redakcjach powstaje „fast news”. Jakość tego towaru jest nieporównywalnie niższa od jakości odżywczej Big Maca.
10
kwietnia 2010 pracowałem w Polskiej Agencji Prasowej, miejscu, w którym
– teoretycznie – powinna się rodzić informacja (nie rodzi się tam ona,
albo jeśli to w niewielkim stopniu, ale to temat na inną opowieść.) Z
racji mojej obecności w PAP jako jeden z pierwszych (już przed
południem, zanim ogłosiły to telewizje i radia) dowiedziałem się, że
przyczyną katastrofy samolotu prezydenckiego był „błąd pilotów”. Reakcja
bardzo doświadczonego kolegi była wówczas natychmiastowa – stwierdził,
że to z całą pewnością kłamstwo. Dopiero dużo później, zastanawiając się
nad tym wszystkim, zrozumiałem, dlaczego to nie mogła być prawdziwa
informacja.
Wyobraźmy sobie salę, a w niej dobranych
całkowicie przypadkowo 20 osób z ulicy. Wyobraźmy sobie, że szef zleca
nam, byśmy w ciągu 4 godzin napisali artykuł na 10000 znaków omawiający
prawdziwą historie każdego z tych ludzi tak, by opisać kim są, ich
charakter, i najważniejsze cechy każdego z nich. Ważne też, by omówić w
artykule prawdziwe relacje i ewentualne związki pomiędzy tymi osobami.
Da się to zrobić?
Nie da się.
To znaczy jest to
możliwe, ale z całą pewnością nie w ciągu 4 godzin. Żeby napisać artykuł
na 10000 znaków potrzeba co najmniej 3 godzin samej refleksji,
przygotowań i pisania. Dowiedzenie się prawdy o 20 osobach i ich
relacjach w godzinę jest niewykonalne, bo w trzy minuty nie da się nawet
dowiedzieć jakichś podstawowych, prawdziwych informacji. Zabraknie po
prostu czasu.
Spróbujmy teraz wyobrazić sobie, że szef zlecił
nam napisanie CZEGOKOLWIEK na temat tych ludzi. Mając odrobinę
wyobraźni, w ciągu 4 godzin bez trudu napiszemy 10000 znaków na temat
zebranych przypadkowo 20 osób. Jednego z nich opiszemy jako
emerytowanego dyrygenta z filharmonii moskiewskiej, innego jako pływaka,
który przepłynął Atlantyk wpław, wymyślimy romantyczne i burzliwe
historie związków pomiędzy nimi... Ograniczy nas jedynie nasza
wyobraźnia.
Prawda wymaga czasu, za to kłamstwo doskonale
sobie radzi w sytuacji presji i jego braku. Mój doświadczony kolega z
PAP wiedział to i dlatego uznał natychmiastowo pojawiające się
informacje za kłamstwo.
Jeśli zażądamy w warsztacie
samochodowym, by naprawili nam samochód w 5 minut, albo u dentysty, żeby
wyleczył nam ząb w trzy minuty, to zostaniemy wyśmiani. Czemu
dziennikarze mieliby być wyjątkowi i móc produkować dobre jakościowo
informacje w sytuacji ciągłej presji czasowej, której podlegają? Czemu
mieliby unikać kłamstw, skoro presja czasowa jest tak silna, a sankcji
za kłamstwo po prostu nie ma?
Nie wierzmy fast news. Im
krótszy czas upływa od wydarzenia do opatrzonych komentarzem,
docierających do nas informacji, tym z całą pewnością większe jest
prawdopodobieństwo tego, że dociera do nas kłamstwo. To też jest
informacja, ale w takim stopniu, w jakim zepsuta lodówka nadal
będzie nazywana lodówką, nawet jeśli po jej otwarciu powala smród
gnijących produktów.
Pamiętajmy jednak, że choć im szybciej
dociera do nas informacja, tym większe jest prawdopodobieństwo, że jest
kłamstwem, to wcale nie oznacza to, że jest tu jakaś symetria. Długo
tworzone informacje wcale nie muszą być bardziej prawdziwe od fast
news...